– Z czym Ci się kojarzył święty spokój?
– Z tym, jak moja Mama mówi: „chciałabym mieć święty spokój”, czyli z czymś czego nie ma i nie ma też widoków, że się będzie miało. To był jakiś nieosiągalny „stan najwyższy”. Nieosiągalny za życia, bo w „świętym spokoju” był jakiś, trochę niepokojący, pierwiastek pozaziemski.
– A teraz, kiedy mówisz „święty spokój” to co masz na myśli?
– Teraz to jest mój stan najwyższy. Znaczy znacznie więcej niż szczęście. I co najważniejsze – jest osiągalny.
– Jak to?
– Kiedy miałam dwadzieścia kilka – trzydzieści kilka lat, byłam absolutnie przekonana, że moim nadrzędnym celem życiowym jest szczęście. Że gdybym tylko była naprawdę, głęboko szczęśliwa to byłoby to, o co mi w życiu chodzi. Tylko że to było zawsze w trybie „gdybym tylko” (np. gdybym tylko była bardziej doceniana w pracy). Ale od jakiegoś już czasu widzę to zupełnie inaczej. Szczęście postrzegam jako coś ulotnego, mogącego wypływać z najdrobniejszych przyczyn. To rodzaj uniesienia. Święty spokój jest stanem stabilniejszym, bardziej złożonym.
– Jakie ma „składniki”?
– Och, wiele. To poczucie, że szczęście jest jak fala: przychodzi, odchodzi i znowu przychodzi i taka jest nieodwracalna jego natura. To zgoda na to, że nie nad wszystkim mogę mieć kontrolę. To widzenie podwójne – każda cecha w niektórych sytuacjach jest zaletą i jednocześnie w innych wadą, każda sytuacja ma swoje dobre i złe strony (nawet jeżeli tych dobrych nie widać od razu). To poczucie mocy (tak wiele ode mnie zależy, warto walczyć o rzeczy najważniejsze takie jak miłość) i niemocy zarazem (nawet jeśli walczę z całych sił, mogę przegrać, ale przynajmniej wtedy będę mogła powiedzieć, że zrobiłam co w mojej mocy). To odróżnianie „zrobiłam wszystko” od „zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy”. To przekonanie o własnej unikalności i świadomość swoich słabości. To poskromienie lęku. I niepokoju.
– NIE-pokój to przeciwieństwo spokoju…
– Też tak o tym myślę. Niedawno miałam takie doświadczenie… Zastanawiałam się bardzo poważnie nad tym, czy nie powinnam zacząć szukać nowej pracy. Dobry, wydaje się, jest teraz czas na taką zmianę, ale… Moja obecna praca wydawała mi się bezpieczna. W sensie pewności zatrudnienia. Z drugiej strony dostałam ostatnio tyle nowych zadań, że znowu czuję się jak niedoświadczony pracownik i pomyślałam, że skoro muszę się tyle uczyć, to równie dobrze mogę się uczyć w nowej pracy.
– No tak, rynek pracownika…. Dobry moment, żeby szukać czegoś nowego ….
– Właśnie … Z trzeciej strony, jeśli zmienię pracę, a za jakiś czas być może będę jej musiała szukać znowu (bo pogorszy się koniunktura, bo coś nie wyjdzie)? Miotałam się pomiędzy przekonaniem o stabilności mojego obecnego zatrudnienia a pokusą spróbowania czegoś nowego i lepiej płatnego. Aż w końcu do mnie dotarła pewna odkrywcza myśl… Doszło do mnie, że mój wybór jest iluzoryczny.
– To znaczy?
– Jest iluzoryczny, bo nie wybieram pomiędzy pracą stabilną i niestabilną, bo ŻADNA praca nie daje gwarancji zatrudnienia. Pokusa, by trzymać się dotychczasowej pracy wynika z mojego przekonania, że jest ona stabilna. A następna może taka nie być – między innymi dlatego, że będę tam nowa i kiedy przyjdzie dla mojego nowego pracodawcy trudny czas, a z nim potrzeba zredukowania kosztów – zwolnią mnie jako „nową”. Zdałam sobie sprawę, że najbardziej boję się sytuacji, w której będę zmuszona szukać pracy. Nazwanie tego mojego „lęku pierwotnego” po imieniu było uwalniające. Zobaczyłam jasno, że nie wybieram pomiędzy stabilnością czy jej brakiem, tylko pomiędzy dotychczasową, znaną pracą i przyszłą, nieznaną. To, czego się obawiam to raczej konieczność sprawdzenia się, przekonania pracodawcy, że jestem wartościową pracowniczką. Wpisania się po raz kolejny w zespół, jego zadania, specyficzną kulturę organizacyjną firmy. Boję się wysiłku, z jakim się to wiąże. I ewentualnej porażki. Nazwanie „lęku pierwotnego” nie sprawiło, że przestałam się bać utraty pracy. Nadal się boję, ale nie ma to już wpływu na tę konkretną decyzję. Bo teraz wiem, że mój „lęk pierwotny” nie jest z nią związany, jest, jakby to ująć, ponadczasowy.
– Czyli świadomość ulotności, płynności sytuacji w której się znajdujesz może uspokajać?
– Niektórym może się to wydać paradoksalne, ale tak. Mogę przecież mieć wpływ tylko na to, co bezpośrednio ode mnie zależy. Spokój nie oznacza braku lęku. Oznacza poznanie go, zrozumienie i przez to „oswojenie”. Dopóki lęk nie jest blokujący, mogę przecież żyć korzystając ze swoich zasobów i możliwości, jakie przynosi życie.
– Zdarza Ci się „święty spokój”?
– Zdarza dość często. Zwłaszcza od kiedy jestem w dobrym związku. I od kiedy pozbyłam się „gdybym tylko”. „Gdybym tylko” jest totalitarne, jest wymaganiem, żeby wszystko, naraz, było tak jak chcę. Ale „chcieć wszystkiego” to „chcieć niemożliwego”. Od kiedy odczuwam zadowolenie czy radość niezależnie od tego, czy jest częściowa czy nie (a najczęściej jest częściowa), mam w sobie więcej spokoju. Bo nie szukam niemożliwego, tylko cieszę się z tego co jest.