przejście do innego świata

Nie-czulica. Kiedy myślenie zapędza uczucia do narożnika

Kilka miesięcy temu pisałem o mechanizmach obronnych. Generalnie są nam one potrzebne, jednak niektóre przestały być już przydatne. Dziś chciałbym podzielić się czyjąś refleksją na temat sytuacji, kiedy bardziej jesteśmy w swojej głowie niż w uczuciach, kiedy myślenie dominuje, a uczucia są zepchnięte do narożnika lub wręcz zamrożone. W zależności od skali tego zjawiska możemy mieć do czynienia z różnymi mechanizmami obronnymi (np. dysocjacja, izolacja afektu czy intelektualizacja), które sprawiają, że np. rozumiemy, a nie czujemy. Terapeuci pracujący z ofiarami Holocaustu często byli porażeni beznamiętnością relacji pokrzywdzonych opisujących zbrodnie przechodzące granice wyobraźni i skalą „psychicznego odrętwienia”, niedostępności uczuć. Droga powrotna do czucia bywa nieraz długa i pełna zakrętów….

Dyktatura myślenia

Zadumałam się niedawno nad dyktaturą umysłu, nadrzędnością myślenia. „Myślę, więc jestem.” Jakkolwiek to zabrzmi, to zdanie mnie ukształtowało. W dzieciństwie to książki były moimi pierwszymi przyjaciółmi (mieszkaliśmy na obrzeżach małej miejscowości: droga, za drogą rzeka, z drugiej strony las, a przy drodze pięć domów i przystanek autobusowy). Autobus kursował co godzinę. Z dzieci, z którymi można było się bawić dostępny był mój, młodszy o pięć lat, brat.

Styl wychowania moich rodziców preferował myślenie – mile widziane były dobre oceny w szkole, mądrość kojarzona była z wiedzą (nawet nie z doświadczeniem). Nie pamiętam, żeby mnie ktoś z dorosłych pytał, jak się czuję, no chyba, że byłam chora. Dopiero niedawno do mnie doszło, jak długo to we mnie pokutowało. Nauczyłam się słuchać swoich myśli, wierzyć przekonaniom. Znajomych pytałam: „Co o tym myślisz?”

Droga do „czucia”, w moim przypadku, prowadziła przez terapię i chorobę, która zmusiła mnie do zajęcia się swoim ciałem, które po latach łagodnego przemawiania zaczęło krzyczeć (czyli boleć). Stopniowo odkrywałam, że mój umysł rządzi mną autorytarnie, nie znając miłosierdzia. Nastawiona na efekt, zmuszałam moje ciało do wysiłku, czy miało na to ochotę i siły czy nie. Skoro myślę, że coś da się/trzeba zrobić, to przecież się da! „Byłam ambitna” z dzisiejszej perspektywy wymówiłabym jako „byłam bezduszna” (dla siebie). Nie doceniałam mądrości mojego ciała. Nie przychodziło mi do głowy, że mogę powierzyć mu ocenianie różnych możliwości, pozwolić na podejmowanie decyzji, czy nawet dopuścić do głosu w dyskusji z umysłem, który traktowałam jak absolut.

Słuchanie ciała

Teraz działam bardziej „z brzucha”. Nie obruszam się na fakt, że najpoważniejsze decyzje finansowe (zakup mieszkania) podejmuje się emocjonalnie (bo: „dobrze się czuję w tym miejscu”). Kiedy dostaję jakąś propozycję (jakąkolwiek – zawodową, prywatną) wsłuchuję się w swoje emocje. Najczęściej od razu moje emocje podpowiadają mi, czy mam na coś chęć czy nie. I nie chodzi tu o proste „chce mi się/nie chce mi się”, które może być kojarzone z poddawaniem się swoim zachciankom czy słabościom. Mam na myśli głębokie, płynące z trzewi „TAK”, pomimo trudności, jakie nieraz trzeba będzie pokonać. Albo głębokie, jednoznaczne „NIE”.

Przekonałam się, że słuchanie swojego ciała ma ogromny sens. Po pierwsze nie nadwyręża: czy mogę zrobić coś wbrew temu co czuję? Jasne, że tak. Ale nie za darmo. Koszt zależy od skali, w jakiej będę musiała sobie zaprzeczyć i od czasu trwania tego zaprzeczenia. Inaczej zniosę dwugodzinną wizytę, inaczej tkwienie w nie tym związku. Po drugie zwiększa skuteczność: jeśli czegoś naprawdę chcę, nie dam się zrazić, pomimo trudności, bo cały czas czuję, że to dla mnie ważne, że robię to dla siebie. Po trzecie, wiąże się z radością: jako efektu „ubocznego” poczucia sensu i bycia ze sobą w zgodzie.

Stan pierwotny

Odkąd uznałam „trzewia” za równoprawny ośrodek decyzyjny, zmienił się też mój język. Nadal mnie interesuje, co myślą moi bliscy. Ale pytam o to inaczej: „Jak się z tym czujesz?”. Potrafię odróżnić „doskonałą wymówkę” od prawdy. Doskonała wymówka jest wtedy, kiedy ktoś mówi, że nie może do ciebie przyjechać, bo chce te pół świątecznego dnia spędzić także z babcią swojej żony (mocno starszą panią, z którą mieszka od ponad dekady i za którą, mówiąc oględnie, nie przepada). Doskonałość tej wymówki (z punktu widzenia osoby wypowiadającej) polega na tym, że jest to argument, z którym druga strona nie może polemizować, może go tylko przyjąć. Prawdą w tej sytuacji byłoby powiedzenie: „Nie chcę do ciebie przyjechać”. Pozornie to może wydawać się bardziej bolesne. Ale tylko pozornie. Bo takie stwierdzenie może być początkiem ważnej rozmowy – o tym, dlaczego ktoś nie chce. Rozmowy, która może zmienić „nie chcę” w „chcę”, może nie na te pół świątecznego dnia, ale na następny raz.

Jestem pewna, że stan, w którym o tym, kim jesteśmy i jak się zachowujemy, decydują uczucia/odczucia jest pierwotny. Wyobraziłam sobie niemowlę – nie mówi, a przecież komunikuje się z matką. Komunikuje jej to, jak się czuje. Niezwykłe, że coś tak pierwotnego można wykorzenić lub zablokować, zastąpić dyktaturą umysłu i sprawić, że powrót do równowagi myśli i uczuć będzie tak długi i pracochłonny. Osiągnięcie tej równowagi sprawiło, że czuję, że żyję.

Nikt przecież nie powiedziałby: „Myślę, że żyję”, prawda?